Solaris. Wspomnienie z przyszłości
Telewizja kłamie, kino też. W roku 2019 samochody miały latać, a w 2001 ludzkość nawiązać miała kontakt z obcą cywilizacją. Tymczasem „lepsze jutro” było wczoraj – w latach 60. przyszłość jawiła się w dużo jaśniejszych barwach, mimo zimnej wojny. W trzeciej dekadzie XXI stulecia zawieszeni między „wczoraj” a „dziś” optymizmu i ukojenia szukamy w dawnych obrazach przyszłości.
Korzystając z tekstu „Solaris”, klasyków telewizyjnej i kinowej fantastyki z lat 70. i 80 , a także z archaicznych, a niegdyś symbolizujących „przyszłość” sprzętów – próbujemy podjąć grę z nostalgią za odważnymi marzeniami o kosmosie, rozmowę z Lemem – pisarzem, który już pół wieku temu wiedział, że chyba nam nie wyjdzie – mówią twórcy przedstawienia.
„…aż trudno uwierzyć, że tak genialne pomysły jak (…) twory F w Solaris można było wymyślić po prostu a vista, stukając w klawisze. Gdy jednak odtworzymy chronologię wydarzeń oraz uwzględnimy życiowe doświadczenia Lema, przestaje być to aż tak nieprawdopodobne. Na pierwszy ogień poszła Solaris. 1 czerwca 1959 roku Lemowie wyjechali do Zakopanego. (…) Wyjazd był owocny. Niecałe trzy tygodnie później Lem donosił Ściborowi-Rylskiemu: „Prawda, że ja tu zesrywając się (już to Wmość Pan wybaczysz mnie chamowi takie zawiesistości w tym Officjalnym Liście) od 1 czerwca 120 stron napisałem, a i te tylko dlatego jeszcze stołu się trzymają, a sraczem nie żeglują, bom się przeczytać ich bojący”. To dawało sześć stron dziennie! Sześć stron jednej z najważniejszych powieści science fiction w dziejach gatunku! Lem jednak, jak widać, nie miał poczucia, że tworzy arcydzieło. Przeciwnie, dręczyła go obawa, że wychodzi mu powieść o niczym. Pierwotny pomysł, z nieufną Centralą, zdążył już „pożeglować sraczem” – został po nim dziwny ślad w postaci tajemniczego Moddarda, który dostarczył głównego bohatera na stację, a potem znika z powieści i już więcej się nie pojawia. W finale – pisanym rok później – bohater zaś wprawdzie wysyła Centrali jakiś swój raport, ale wtedy już Lem wiedział, że wyszła mu książka zupełnie o czym innym. O czym – tego po napisaniu tych pierwszych stu dwudziestu stron sam jeszcze nie wie. W tym momencie prawdopodobnie jeszcze jest przed napisaniem rozdziału „Mały apokryf”, w którym akcja powieści zamiera, a główny bohater i narrator w jednej osobie – psycholog Kris Kelvin, wysłany na Stację Solaris przez Centralę całkiem słusznie zaniepokojoną brakiem łączności – zaczyna nam streszczać historię prób zrozumienia tej planety przez ziemskich naukowców. Rozdział ten jest w gruncie rzeczy pastiszem metody naukowej. W kategoriach powieści akcji – jest błędem kompozycyjnym: fabuła ani trochę nie posuwa się tu naprzód. Z filmów Tarkowskiego i Soderbergha ten rozdział zresztą wyleciał w całości, bo też i nawet nie wiadomo, jak go sfilmować – bohater siedzi w bibliotece i czyta, mamrocząc do siebie? Nawet gdyby go grał George Clooney, widownia by tego nie wytrzymała”.
Wojciech Orliński, „Lem. Życie nie z tej ziemi”, Wydawnictwo Czarne-Wydawnictwo Agora, Warszawa 2017.